„Getting it right is expensive, getting it first is cheap” miał powiedzieć Michael Arrington w 2009 roku tłumacząc dlaczego dziennikarstwo iteracyjne/ dziennikarstwo-proces/dziennikarstwo beta jest lepsze od tradycyjnego dziennikarstwa. W ostatnich dniach sam stał się obiektem skandalu, a jego przypadek to doskonałe case study zjawiska, które promował.
1 kwietnia Gawker opisał jak Jenn Allen, bizneswoman z Doliny Krzemowej, oskarżyła Arringtona o znęcanie się (później także o gwałt). Szybko posypały się kolejne oskarżenia innych osób.
Historia ta ma wszystkie element, jakie tylko może sobie wymarzyć wydawca serwisu praktykującego pageview journalism:
- Celebryta dysponujący dużą władzą (w branży tech-biz)
- Miłość/romans
- Sex
- Przemoc
- Skrzywdzona kobieta (BTW, zdobywczyni tytułu the sexiest female entrepreneur of the year)
To, jak powstał artykuł na Gawkerze, to z kolei modelowy przykład dziennikarstwa-procesu:
- Iskrą, od której wszystko się zaczęło jest pełen emocji wpis Jenn Allen na Facebooku.
- Adrianowi Chen, blogerowi Gawkera, udało się potwierdzić, że Arrington i Allen spotykali się w 2006 roku. Jak zdobył tę informację? To wniosek wyciągnięty na podstawie wspólnych zdjęć pary w galerii Allen na Flickr.
- „Śledztwo”, czyli przegląd publicly available evidence, wykazało także, że już w 2008 roku Arrington spotykał się z inną kobietą.
- Dla blogera istotne wydaje się, że Arrington przelotnie wspomniał o firmie Allen we wpisie na TechCrunch w 2010, a w 2012 zostali uchwyceni uśmiechnięci na wspólnym zdjęciu z konferencji.
- Oryginalny wpis kończy się adnotacją: „Arrington and Allen did not immediately respond to requests for comment.” Co w praktyce oznacza, że bloger nie czekał z opublikowaniem artykułu na komentarz którejkolwiek ze stron.
- Sednem dziennikarstwa iteracyjnego są update’y na dole wpisu. Nie mogło ich zatem zabraknąć i w tym przypadku. Update #1 cytuje komentarz pod artykułem osoby podającej się za Jenn Allen, która oskarża dodatkowo Arringtona o gwałt. Ważne zdanie na końcu: „We’ve been unable to verify that this is actually Allen (…) we’re trying to get to the bottom of this”. Update #2 potwierdza, że komentator to rzeczywiście Allen.
O całej sprawie nie dowiedziałem się jednak z powyższego wpisu na Gawkerze, ale z blogu BetaBeat.com, do którego linkowali znajomi znajomych na fejsie.
- BetaBeat.com nie wykonał już żadnego researchu, postawił na tanie i efektywne pisanie o tym, o czym piszą inni. Gdyby ci inni pisali bullshit, czytelnicy BetaBeat.com nie mogą mieć pretensji do redakcji, że zostali okłamani – blog przecież tylko relacjonował.
- We wpisie znalazł się charakterystyczny zwrot: „As yet, there’s absolutely no proof of Ms. Allen’s dark allegations.” Co oczywiście nie powstrzymuje blogerów przed pisaniem o całej sprawie.
- Dla blogera BetaBeat.com istotną częścią historii stały się komentarze i wypowiedzi w social media innych osób na temat skandalu. Jednym z cytowanych jest Jason Calacanis „who, admittedly, has been bitching publicly about Michael Arrington for years.” Dodam, że Calacanis we wpisie na Facebooku ani razu nie wspomina z imienia i nazwiska oskarżonego. Inny bloger, „a polarizing figure in his own right”, we vlogu na YouTube mówi: “Let me tell you this: I think he did it.” Każdy sąd skazałby Arringtona na podstawie tak mocnych dowodów.
- A co jeśli oskarżenia są fałszywe? Oh, bloger nie zapomniał i o tym. Na samym końcu artykułu wspomniał, że o problemie zniesławienia napisał na Facebooku Robert Scoble, zaraz jednak bloger dodał „although Mr. Arrington’s stature and legendary reputation as a bully obviously play a part.” Zapmiętajcie: jeśli ktoś jest uważany za buca, to jego zniesławianie bez solidnych podstaw jest usprawiedliwione.
- Media workerzy uprawiający dziennikarstwo iteracyjne zakładają, że czytelnicy będą podchodzić do ich wpisów z pewną dozą ostrożności, bo przecież proces ciągle trwa, oskarżenia nie zostały jeszcze obiektywnie potwierdzone, ciągle update’ujemy wpisy itd. Myli się jednak ten, kto myśli, że niepotwierdzone oskarżenia nie mają wpływu na świat realny. Scoble: „believe me, EVERYONE is talking about these charges behind private doors in Silicon Valley.”
Czy jako odbiorca takich treści czujesz się dobrze poinformowany? Wyrobiłeś sobie już zdanie nt. winy Arringtona? Mój znajomy odnosząc się do tej sprawy na Facebooku napisał:
Arrington, tango down
Nawet nie wiedział, że ta sprawa ma wiele wspólnego ze śmiercią Osamy bin Ladena (ale o tym w jednym z przyszłych wpisów).
Dziennikarstwo iteracyjne
Zjawisko dorobiło się już kilku nazw – dziennikarstwo iteracyjne/dziennikarstwo-proces/beta dziennikarstwo. Jego istotę można sprowadzić do prostej zasady:
„Najpierw publikuj, a potem weryfikuj to, co napisałeś”
Wszystkie elementy pracy dziennikarskiej powinny toczyć się w czasie rzeczywistym – odkrywanie istotnych informacji, ich sprawdzanie, opisywanie i edycja. Jeśli czekasz z publikacją na weryfikację faktów, ryzykujesz, że opisze to ktoś inny i zagarnie dla siebie znaczną część odsłon ($$$!). Oczywiście, media workerzy uprawiający dziennikarstwo iteracyjne nie ostrzegają swoich czytelników „nie bierzcie tego zbyt poważnie, ciągle brak nam istotnych informacji”.
Sam Michael Arrington jest piewcą dziennikarstwa iteracyjnego. Według niego tradycyjne media uważają konieczność aktualizacji artykułu za oznakę słabości, spapranej dziennikarskiej roboty. On z kolei traktuje to jako przejaw przejrzystości oraz „a promise to our readers to continue to give them the best information we have”. Wątpliwości co do publikowania artykułów bez uprzedniego skompletowania pełnego obrazu zbywa przyznaniem się do nieudolności własnej redakcji (TechCruncha):
The fact is that we sometimes can’t get to the end story without going through this process. CEOs don’t always take our calls when we’re asking about speculative rumors. But when a story is up and posted, it’s amazing how many people come out of the woodwork to give us additional information.
Jedynymi krytykami iteracyjnego dziennikarstwa w opinii Arringtona są konkurenci pracujący po staremu.
He [Damon Darlin, New York Times] can like it or hate it, but it works. And readers love it. The only people who don’t like it are competitors who like to point out that a story was partially wrong, and that they got it right later. But the fact is that they didn’t even know there was a story to begin with. Our original post kicked off the process, and they, like us, started digging for the absolute truth.
A co jeśli redakcja popełni błąd? To nic nie kosztuje. Wystarczy do oryginalnego wpisu, na samym dole, dopisać update. Albo stworzyć kolejny wpis. Który wygeneruje kolejne odsłony. To sprawia, że tematem na wpis staje się nawet najmniej pewna plotka. Wpis na Facebooku, Twitterze, anonimowy e-mail. Jeśli autor miał szczęście, plotka zostanie później potwierdzona, a jeśli nie, to powstaną kolejne wpisy o tym, jak inni reagowali na newsa.
Ostatecznie, dla nas czytelników nie ma znaczenia czy czytamy news, czy news o newsie – poświęciliśmy swój czas, a wątpliwe informacje wyryły się w naszej świadomości. Jest również wielce prawdopodobne, że nie wrócimy do wpisu zupdate’owanego po tygodniu.
wow.